niedziela, 27 grudnia 2015

A star warsy były super

To nie będzie post o filmie! Nie jestem na tyle złym człowiekiem, żeby rozsiewać spoilery wkrótce po premierze. Ale za to jestem na tyle próżnym człowiekiem, żeby zrobić post szafiarski :D Bowiem chwilę przed wyjściem na premierowy seans spojrzałam na leżący na biurku fez 
i pomyślałam „yolo, pójdę w biedakospleju Doctora” @u@


Udało nam się dotrzeć do Alfy około 23:30. Muszę pochwalić organizatorów wydarzenia: opuszczone centrum handlowe z wyznaczoną taśmą drogą do kina jest bardzo klimatyczne.
No i niespodzianka: ogromny domek z piernika! Nawet sezon świąteczny ma swoje plusy ;)



Na miejscu skompletowałam swój outfit:
sweter przypominający szalik 4-ego (bodajże C&A),
pojedynczy kolczyk-TARDIS (jakiś handmade na Pyrkonie '13),
mały śrubokręt soniczny 11-ego (gadżety z drugiej ręki na Pyrkonie '15)
oraz oczywiście fez (Panna Spisek Photography&Stuff).


W ten sposób byłam pewna, że będę się wyróżniać. Fryzury a'la Leia to taki mainstream :/


Nie mogło zabraknąć pamiątkowej foci z towarzyszkami mojej przygody.

Warto docenić odważne połączenie, które ma na sobie Eśka: ananasowego T-shirta (nie wiem)
z szaliczkiem w szturmowców (wyrób własny). 
Na uwagę zasługuje też futrzasta czapka Misi (prawdopodobnie jakiś lump) z kreatywnie dobranym dodatkiem w postaci ozdoby prezentowej.


Mimo słabego oświetlenia i nieprofesjonalnego tła w postaci ściany pomazanej w bajkowe postaci, moje modelki nie traciły pogody ducha i gotowości do pozowania. Nie musiałam nawet mówić im, jak mają się ustawić czy uśmiechać, a wyszły pięknie i naturalnie jak zawsze. Dziękuję, dziewczyny!


Dla chcącego nic trudnego: kiedy zobaczyłam ten plakat Wojen Gwiazd, po prostu wiedziałam, że muszę mieć z nim zdjęcie. Nie przeszkodziło mi nawet to, że wisiał tuż nad ziemią. Zwyczajnie zawołałam „trudno!” i usiadłam na podłodze kina. Odrobina szaleństwa jeszcze nikogo nie zabiła! A spodnie i tak miałam wyrzucić.



Ale to nie był jeszcze koniec niespodzianek. W życiu bym się nie spodziewała, że spotkam tego dnia mojego życiowego idola: Jamesa McAvoya! Uważam, że w roli Makbeta wypadł szczególnie seksownie ;)) Poprosiłam jego kartonowe wcielenie o wspólne zdjęcie, a że nie protestował, to właśnie ono! Nawet wyszło prawie, jakbym też miała miecz :D



Ale w końcu nadszedł czas, żeby przestać się wygłupiać i zasiąść na sali, wyciągnąć kapuczinko w stylowym turkusowym termosie i czekać na seans. Reklamy trwały dziwnie krótko, ale było wśród nich coś wyjątkowego: niezwykle starannie przygotowany spot Uniwersytetu Gdańskiego, który prawie zdołał mnie przekonać, że czegoś tam uczą, dopóki nie padło hasło „Uniwersytet Gdański. Dołącz do najlepszych”. Studentce Politechniki trudno było się powstrzymać od skojarzenia z „Przejdź na ciemną stronę mocy” ;P A potem już nastąpiła muzyka Ennio Morricone i widowisko się zaczęło. Film sam w sobie był bardzo dobry, chociaż bardziej niż wszystkie zawarte w nim żarty rozbawiło mnie zachowanie pewnego dżentelmena, który mniej więcej pół godziny przed końcem wyszedł z sali i wrócił z kartonowym Makbetem (tym samym, z którym mam zdjęcie!). Spoglądał się na nas osądzająco aż do samego końca (Makbet, nie dżentelmen).



Niestety, zbyt szybko nadszedł czas, żeby pożegnać się z przygodami kapitana Kirka i wrócić do rzeczywistości. Chwilę po wyjściu z sali zadzwoniła do nas Panna Spisek i zaczęła coś krzyczeć o szablach świetlnych, no i tak się z nią zagadałam, że nieopatrznie pozwoliłam Eśce prowadzić nas do wyjścia. Skończyłyśmy na podziemnym parkingu, ale po zrobieniu kilku rundek dookoła znalazłyśmy wyjazd i nie pozostało nam już nic innego, jak tylko iść pod górę, wołając „brum! brum!”, jak robią wszyscy odpowiedzialni dorośli.


I to był już koniec naszej małej wyprawy do kina (pomijając chipsy solone i pana taksówkarza, który z jakiegoś powodu zaczął nam opowiadać o nowych Bondach). Mam nadzieję, że dałam radę Was zainteresować i że zajrzycie tu jeszcze kiedyś po nowe 'szafiarskie' wpisy ;))



PS powyższego posta nie należy traktować stuprocentowo poważnie. proszę, nie bijcie mnie.

piątek, 27 listopada 2015

Studia są śmieszne

Damn, to już dziewięć miesięcy bez posta. Co zrobię, miałam życie. I maturę. I wakacje. I bardzo dezorientujący wrzesień, kiedy ciągle wydawało mi się, że jest już październik, a powinno mi się wydawać, że jest sierpień. Ale przetrwałam to wszystko i teraz mam studia.

Jest zabawnie. Co prawda byłam przekonana, że „poszłam na nanananotechnologię. będę batmanem” to jedyny żart, jaki można zrobić z tej nazwy, ale padają lepsze. No i, jak słusznie zauważył Jonatan, wszystko fajnie, ale dziury tym nie wykopiesz. 

Można spokojnie powiedzieć, że otrzymuję na tej nobliwej uczelni wykształcenie wszechstronne. Na fizyce uczymy się życia (sprzątanie pokoju jest wbrew prawom fizyki i w dodatku generuje zanieczyszczenie środowiska), elementarnej psychologii (jeśli nie chcesz kogoś obrazić, nie mów mu, że zrobił ciasto z zakalcem, tylko że jego ciasto „ma wyraźny gradient gęstości skierowany ku dołowi”) i działania ciągów przyczynowo-skutkowych (jeśli nie nauczymy się na pierwsze kolokwium z fizyki, to dostaniemy kołem ratunkowym w głowę). Za to na ekonomii ćwiczymy optymizm: wykładowca przekonuje nas, że politycy kłamią, że wszystko przegrywa z ludzką naturą i że Polska Jest Bardzo Biedna™. ...a na matmie uczymy się matmy. nudy.

Jednak najtrudniejszym przedmiotem jest historia nauk ścisłych i technicznych, której zaliczenie wymaga zapamiętania odpowiedzi na ogromnie wiele pytań typu kto i kiedy napisał pierwszą polską książkę o zastosowaniu ziół? i w jakich latach powstawał Kanał Augustowski?. Chodzę na wykłady głównie dla ciekawostek - nie mogłabym żyć bez świadomości, że ktoś kiedyś przeprowadził legitny i rewolucyjny eksperyment, chuchając czosnkiem na magnes. W kategorii „role model fizyka” może z nim konkurować tylko człowiek, który napisał całą książkę o badaniach dotyczących elektryczności przeprowadzonych na swoich kalesonach. A wiedzieliście, że teoria Kopernika wcale nie była heliocentryczna? A tu macie najpiękniejszą mapę świata na świecie:

ta góra służy temu, żeby słońce się za nią chowało i zza niej wychodziło (na rysunku są obie pozycje).
a cały świat jest zamknięty w Arce Przymierza. no przecież to logiczne. :D


Studencki tryb życia obserwuję raczej z boku, bo mieszkam z rodzicami i w zupełnie nieodpowiednim momencie znudził mi się alkohol. Więc zamiast chodzić na pijackie integracje, przesiaduję u przyjaciółki, jedząc kibiny albo świeżynkę i wymieniając się idiotyzmami, które wymyślali starożytni Grecy (na filologii polskiej też dużo o tym mówią!). Na wykładach, jak jestem przytomna, wytykam profesorom błędy w prezentacjach (the beta mode is never off). A robienia notatek w półśnie nie polecam - wczoraj zapisałam coś takiego: „pieniądz żyrowy - produkcja dodatkowy ferfym”. Nie wiem, czy pomoże mi to zdać egzamin :|
Stereotypy się nie sprawdzają: kraciaste koszule obserwuję głównie na dziewczynach, których jest mniej więcej połowa. Trochę się ich boję, więc trzymam się z chłopakami po technikum :'D Karmią mnie whisky i chipsami, a ja na nich krzyczę, że mają się uczyć fizyki. Piękna przyjaźń.
A absurdów życia codziennego jest sporo. Na przykład poniedziałek, godzina 9:50, dwudziesta minuta wykładu. Wchodzi kolega* w koszulce z napisem „SORRY I'M LATE”. Pięć minut później drugi, w bluzie z nadrukiem „IT'S A FUCKING MONDAY AGAIN”.
Albo to, że ostatni tydzień moich zajęć w tym semestrze będzie miał kolejność „poniedziałek, wtorek, poniedziałek, wtorek, piątek”, a to dlatego, że w najbliższy wtorek mam środę, żeby inżynieria materiałowa wyrobiła się ze swoimi magisterkami. I fakt, że muszę się wspinać na trzecie piętro Gmachu Głównego, bo nasze audytorium w nowiutkim budynku przecieka.

Ale powiem wam, że ogólnie to Politechnika Gdańska: 8/8, polecam. Would apply again.
Mam nadzieję, że nikomu nie było specjalnie smutno, że nie piszę, bo liczę granice ^^


Tu powinna być puenta, ale nie będzie, bo mam parę przykładów z chemii do uporządkowania:




*Jestem prawie pewna, że to ten sam człowiek, któremu na Adapciaku o 4 w nocy groziłam trzymanym w ręce glanem, drugą dłonią tulając agresywnie pluszowego żółwia. Nie budźcie mnie w środku nocy.

piątek, 27 lutego 2015

Ludzie, którzy rozumieją

Na dworze jest smutno, źle i zimno (zabawne, ten wstęp powstał pięć miesięcy temu, a wciąż aktualny. ha, ha.) i stężenie rzeczywistości dawno przekroczyło granicę tolerancji, więc kiedy nie czytam artystycznych komiksów i nie zasłuchuję się Black Sabbath/Taylor Swift, myślę o moich nerdach. Na chwilę staję się starym sentymentalnym żółwiem i wspominam te wszystkie piękne momenty, które tak trudno jest zrozumieć większości ludzi. To część fandomowej radości - kompletna niedorzeczność relacji międzyludzkich. No bo kto to widział, wybuchać miłością
w stronę obcego człowieka, bo lubicie te same seriale? Ano ja widziałam! :D

Najwspanialsza rzecz, jaka przychodzi człowiekowi z wkręcenia się
w nerdowe społeczności, to dzielenie się szczęściem. Przeczytanie dobrej książki czy obejrzenie filmu to dopiero początek: wszystko robi się dziesięć razy lepsze, kiedy się to z kimś przedyskutuje, wspólnie pozachwyca i zobaczy w internecie, jakie szczegóły tym razem przeoczyłam, a fandom znalazł i przeanalizował. Pierwsze takie chwile zawdzięczam Discworldowi, gdzie zawsze znalazł się ktoś, kto znał czytaną akurat przeze mnie książkę. Kilka lat później wygląda to trochę inaczej: tak jak wtedy, kiedy wychodził (WRESZCIE) trzeci sezon Sherlocka i obejrzałam pierwszy odcinek na streamie i nie minęły trzy sekundy od rozpoczęcia napisów końcowych, kiedy napisała do mnie Arsis, żeby razem pohajpować <3


Jeszcze lepsze jest przekazywanie szczęścia dalej: nic nie może się równać dumie odczuwanej, gdy ktoś pokocha polecony przeze mnie serial. Od niewinnego pytania, jak się podoba przekazane na pendrajwie dobro, zaczyna się ciąg wrażeń i cytatów, dzięki którym przeżywam tę wspaniałość drugi raz - i grzecznie nie spoileruję wszystkich zajebistych
i okrutnych rzeczy, jakie jeszcze na oglądającego czekają. A związane
z tym drugim feelsy to jedyna sytuacja, w której się cieszę z cierpienia moich przyjaciół >:D


A co obejrzałam/przeczytałam/przesłuchałam/przedyskutowałam, to moje. Już nikt mi nie zabierze pięknych kwestii, które wywołały uśmiech na twarzy, opadnięć szczęki w reakcji na kolejny plot twist, zachwytu nad konstrukcją relacji międzyludzkich w bajce dla dzieci, dystansu do życia podłapanego z fantasy - i wiedzy. Pamiętanie postaci, fabuł i tym podobnych wydaje się bezużyteczne (jeśli kogoś nie bawi rozpoznawanie gifów na tumblrze), ale jest bezcenne w nawiązywaniu kontaktów z innymi nerdami oraz w wymyślaniu haseł do wspaniałej, integrującej, kultowej Gry W Kartki Na Głowie (nazywanej też czasami Grą w Johnny'ego Deppa). Jasne, mogłabym wypełnić tę przestrzeń w mózgu nazwami rzek w Afryce, ale mam w dupie rzeki Afryki, mam w dupie rzeki Afryki :P


Skoro o nawiązywaniu kontaktu mowa: nie znam żadnej innej społeczności, gdzie tak niewiele do tego trzeba. Wystarczy udostępnienie posta zwierza, a można znaleźć bratnią duszę po drugiej stronie ulicy. Albo pół-przypadkowe wejście na profil znajomej znajomego i odkrycie mnóstwa wspólnych fandomów - tak, nawet Artemisa Fowla! (dalej rekomenduje się zaproszenie do friendsów, cztery godziny entuzjastycznej rozmowy i jeżdżenie razem na konwenty). Albo to, że nowo poznana koleżanka koleżanki też zna na pamięć internetową piosenkę na podstawie trailera gry komputerowej (wtedy można śpiewać ją na ulicy w zgodnym trio trzy minuty po poznaniu się!).


Inną składową fandomowej radości jest to, że na zgromadzeniach nerdów nie ma obcych ludzi. Kiedy człowiek z drewnianym mieczem mówi zmęczonym głosem „o, macie ciastka”, całkowicie normalnym jest, że należy go poczęstować. Jeśli pierwszym, co widzę po przebudzeniu, jest piękna doctorowa koszulka dziewczyny w wianku trzy karimaty dalej, to wydanie z siebie ciągu nieskładnych komplementów jest oczywiste i mile widziane. Nie trzeba zresztą
z nikim rozmawiać ani dzielić się jedzeniem, żeby poczuć duchowe braterstwo. Wystarczy o drugiej w nocy jeździć ruchomymi schodami w górę i w dół dla czystej przyjemności: można wtedy odkryć, że ten bosy pan w pięknym przebraniu szamana robi dokładnie to samo. Albo bitą godzinę śpiewać nad planszówkami fragmenty wszystkich piosenek, jakie przyjdą nam do głowy i z zaskoczeniem usłyszeć, że przy pieśniach legionowych dołącza się stolik obok.


Cudowne jest też to, jak na konwentach zacierają się granice między fejmami i fanami (nigdy nie wiesz, czy uwielbiana komiksiara nie będzie piszczeć na widok cosplayu twojej koleżanki). Na myśl przychodzą mi takie piękne momenty, jak: urocze zaskoczenie Kiciputka, kiedy wręczyłam jej Knoppersa (i, pół roku później, Marsa); Dem odkładający dla mnie ostatni egzemplarz Rycerza Agaty; przypadkowe wpadnięcie na szczęśliwą Ilonę spacerującą między stoiskami z rękodziełami; wspólne ze zwierzem nawoływanie ludzi na jej nieplanowaną prelekcję.


Choć konwenty są super, fandomowa radość przychodzi we wszystkich rozmiarach. Może to być kilkanaście osób, które umawia się na kawę i zostaje w kawiarni na pięć godzin, gadając o serialach
i tulając Travelling Daleka. Może to być pięć osób w tureckiej cukierni w multikulturalnej dzielnicy Berlina i nagły wybuch obustronnej miłości na widok plakatu z TARDIS kupionego przez miłą Węgierkę. Nawet na dziwnym wegańskim weselu może się okazać, że siedzący naprzeciwko student filozofii jest nerdem - i jakoś wywiązuje się długa rozmowa o Marvelu i wszystkim innym.


A jak znaleźć takich ludzi na ulicy/korytarzu? No, na przykład wzrokiem. Koszulki z nadrukami, breloczki, biżuteria, torby, naszywki, a nawet wianki to obiekt pragnień wielu - i trudno się dziwić, bo są niezawodne. Pierwszego dnia liceum jakaś dziewczyna zawołała w moją stronę „o, kolejne otaku!” na widok przypiętej do mojej torebki niepozornej literki L. W tym samym budynku dyskretnie stalkowałam dziewczynę noszącą oznaki wholokowości (i uczciwie jej to wyznałam podczas przypadkowego spotkania w magicznym pociągu na Pyrkon. reakcja wyglądała tak). Ale przedmiotów wcale nie trzeba posiadać, żeby cieszyły: ileż to razy przystawałam przy jakimś stoisku na konwencie i bełkotałam coś
w rodzaju „o mój boże to jest piękne jesteś najbardziej utalentowaną osobą na świecie jak będę bogata to wykupię wszystkie te poduszki”. Albo wyjście do chińskiego na moim osiedlu: przy wizycie z dwiema nerdowymi przyjaciółkami spędziłyśmy tam ponad godzinę, zaśmiewając się do rozpuku i wyszłyśmy z dwiema figurkami R2-D2.


Ale można też słuchem. Na przykład kiedy na dodatkowej lekcji fizyki rozlega się nagle dźwięk lądującej TARDIS i oprócz mnie podskakuje
i rozgląda się jeszcze jeden chłopak, a właściciel telefonu, kryptonerd, odbiera smsa. Ale przede wszystkim przez słowa: catchphrase'y, żarty i aluzje. Np. kiedy odstawiona na mangową lolitę dziewczyna woła
w stronę grupki Pratchettowych entuzjastów „Allons-y!”, bo jedno z nas ma fez (ach, ta przenikalność fandomów! <3). Najpiękniejsze jest jednak wspomnienie z festiwalu Najgorszych Filmów Świata, gdzie na seansie Morderczych ryjówek cała publiczność wydawała się nerdowa, udawałam pociąg dla chłopaka powtarzającego „I like trains”, a kiedy rzuciłam coś o niedziałaniu na drewno, a Dorota (całkiem mi wtedy obca) zrozumiała.

Nie umiem w puzzle. Ani w gify. Ale rozumiecie przesłanie ;)