piątek, 27 lutego 2015

Ludzie, którzy rozumieją

Na dworze jest smutno, źle i zimno (zabawne, ten wstęp powstał pięć miesięcy temu, a wciąż aktualny. ha, ha.) i stężenie rzeczywistości dawno przekroczyło granicę tolerancji, więc kiedy nie czytam artystycznych komiksów i nie zasłuchuję się Black Sabbath/Taylor Swift, myślę o moich nerdach. Na chwilę staję się starym sentymentalnym żółwiem i wspominam te wszystkie piękne momenty, które tak trudno jest zrozumieć większości ludzi. To część fandomowej radości - kompletna niedorzeczność relacji międzyludzkich. No bo kto to widział, wybuchać miłością
w stronę obcego człowieka, bo lubicie te same seriale? Ano ja widziałam! :D

Najwspanialsza rzecz, jaka przychodzi człowiekowi z wkręcenia się
w nerdowe społeczności, to dzielenie się szczęściem. Przeczytanie dobrej książki czy obejrzenie filmu to dopiero początek: wszystko robi się dziesięć razy lepsze, kiedy się to z kimś przedyskutuje, wspólnie pozachwyca i zobaczy w internecie, jakie szczegóły tym razem przeoczyłam, a fandom znalazł i przeanalizował. Pierwsze takie chwile zawdzięczam Discworldowi, gdzie zawsze znalazł się ktoś, kto znał czytaną akurat przeze mnie książkę. Kilka lat później wygląda to trochę inaczej: tak jak wtedy, kiedy wychodził (WRESZCIE) trzeci sezon Sherlocka i obejrzałam pierwszy odcinek na streamie i nie minęły trzy sekundy od rozpoczęcia napisów końcowych, kiedy napisała do mnie Arsis, żeby razem pohajpować <3


Jeszcze lepsze jest przekazywanie szczęścia dalej: nic nie może się równać dumie odczuwanej, gdy ktoś pokocha polecony przeze mnie serial. Od niewinnego pytania, jak się podoba przekazane na pendrajwie dobro, zaczyna się ciąg wrażeń i cytatów, dzięki którym przeżywam tę wspaniałość drugi raz - i grzecznie nie spoileruję wszystkich zajebistych
i okrutnych rzeczy, jakie jeszcze na oglądającego czekają. A związane
z tym drugim feelsy to jedyna sytuacja, w której się cieszę z cierpienia moich przyjaciół >:D


A co obejrzałam/przeczytałam/przesłuchałam/przedyskutowałam, to moje. Już nikt mi nie zabierze pięknych kwestii, które wywołały uśmiech na twarzy, opadnięć szczęki w reakcji na kolejny plot twist, zachwytu nad konstrukcją relacji międzyludzkich w bajce dla dzieci, dystansu do życia podłapanego z fantasy - i wiedzy. Pamiętanie postaci, fabuł i tym podobnych wydaje się bezużyteczne (jeśli kogoś nie bawi rozpoznawanie gifów na tumblrze), ale jest bezcenne w nawiązywaniu kontaktów z innymi nerdami oraz w wymyślaniu haseł do wspaniałej, integrującej, kultowej Gry W Kartki Na Głowie (nazywanej też czasami Grą w Johnny'ego Deppa). Jasne, mogłabym wypełnić tę przestrzeń w mózgu nazwami rzek w Afryce, ale mam w dupie rzeki Afryki, mam w dupie rzeki Afryki :P


Skoro o nawiązywaniu kontaktu mowa: nie znam żadnej innej społeczności, gdzie tak niewiele do tego trzeba. Wystarczy udostępnienie posta zwierza, a można znaleźć bratnią duszę po drugiej stronie ulicy. Albo pół-przypadkowe wejście na profil znajomej znajomego i odkrycie mnóstwa wspólnych fandomów - tak, nawet Artemisa Fowla! (dalej rekomenduje się zaproszenie do friendsów, cztery godziny entuzjastycznej rozmowy i jeżdżenie razem na konwenty). Albo to, że nowo poznana koleżanka koleżanki też zna na pamięć internetową piosenkę na podstawie trailera gry komputerowej (wtedy można śpiewać ją na ulicy w zgodnym trio trzy minuty po poznaniu się!).


Inną składową fandomowej radości jest to, że na zgromadzeniach nerdów nie ma obcych ludzi. Kiedy człowiek z drewnianym mieczem mówi zmęczonym głosem „o, macie ciastka”, całkowicie normalnym jest, że należy go poczęstować. Jeśli pierwszym, co widzę po przebudzeniu, jest piękna doctorowa koszulka dziewczyny w wianku trzy karimaty dalej, to wydanie z siebie ciągu nieskładnych komplementów jest oczywiste i mile widziane. Nie trzeba zresztą
z nikim rozmawiać ani dzielić się jedzeniem, żeby poczuć duchowe braterstwo. Wystarczy o drugiej w nocy jeździć ruchomymi schodami w górę i w dół dla czystej przyjemności: można wtedy odkryć, że ten bosy pan w pięknym przebraniu szamana robi dokładnie to samo. Albo bitą godzinę śpiewać nad planszówkami fragmenty wszystkich piosenek, jakie przyjdą nam do głowy i z zaskoczeniem usłyszeć, że przy pieśniach legionowych dołącza się stolik obok.


Cudowne jest też to, jak na konwentach zacierają się granice między fejmami i fanami (nigdy nie wiesz, czy uwielbiana komiksiara nie będzie piszczeć na widok cosplayu twojej koleżanki). Na myśl przychodzą mi takie piękne momenty, jak: urocze zaskoczenie Kiciputka, kiedy wręczyłam jej Knoppersa (i, pół roku później, Marsa); Dem odkładający dla mnie ostatni egzemplarz Rycerza Agaty; przypadkowe wpadnięcie na szczęśliwą Ilonę spacerującą między stoiskami z rękodziełami; wspólne ze zwierzem nawoływanie ludzi na jej nieplanowaną prelekcję.


Choć konwenty są super, fandomowa radość przychodzi we wszystkich rozmiarach. Może to być kilkanaście osób, które umawia się na kawę i zostaje w kawiarni na pięć godzin, gadając o serialach
i tulając Travelling Daleka. Może to być pięć osób w tureckiej cukierni w multikulturalnej dzielnicy Berlina i nagły wybuch obustronnej miłości na widok plakatu z TARDIS kupionego przez miłą Węgierkę. Nawet na dziwnym wegańskim weselu może się okazać, że siedzący naprzeciwko student filozofii jest nerdem - i jakoś wywiązuje się długa rozmowa o Marvelu i wszystkim innym.


A jak znaleźć takich ludzi na ulicy/korytarzu? No, na przykład wzrokiem. Koszulki z nadrukami, breloczki, biżuteria, torby, naszywki, a nawet wianki to obiekt pragnień wielu - i trudno się dziwić, bo są niezawodne. Pierwszego dnia liceum jakaś dziewczyna zawołała w moją stronę „o, kolejne otaku!” na widok przypiętej do mojej torebki niepozornej literki L. W tym samym budynku dyskretnie stalkowałam dziewczynę noszącą oznaki wholokowości (i uczciwie jej to wyznałam podczas przypadkowego spotkania w magicznym pociągu na Pyrkon. reakcja wyglądała tak). Ale przedmiotów wcale nie trzeba posiadać, żeby cieszyły: ileż to razy przystawałam przy jakimś stoisku na konwencie i bełkotałam coś
w rodzaju „o mój boże to jest piękne jesteś najbardziej utalentowaną osobą na świecie jak będę bogata to wykupię wszystkie te poduszki”. Albo wyjście do chińskiego na moim osiedlu: przy wizycie z dwiema nerdowymi przyjaciółkami spędziłyśmy tam ponad godzinę, zaśmiewając się do rozpuku i wyszłyśmy z dwiema figurkami R2-D2.


Ale można też słuchem. Na przykład kiedy na dodatkowej lekcji fizyki rozlega się nagle dźwięk lądującej TARDIS i oprócz mnie podskakuje
i rozgląda się jeszcze jeden chłopak, a właściciel telefonu, kryptonerd, odbiera smsa. Ale przede wszystkim przez słowa: catchphrase'y, żarty i aluzje. Np. kiedy odstawiona na mangową lolitę dziewczyna woła
w stronę grupki Pratchettowych entuzjastów „Allons-y!”, bo jedno z nas ma fez (ach, ta przenikalność fandomów! <3). Najpiękniejsze jest jednak wspomnienie z festiwalu Najgorszych Filmów Świata, gdzie na seansie Morderczych ryjówek cała publiczność wydawała się nerdowa, udawałam pociąg dla chłopaka powtarzającego „I like trains”, a kiedy rzuciłam coś o niedziałaniu na drewno, a Dorota (całkiem mi wtedy obca) zrozumiała.

Nie umiem w puzzle. Ani w gify. Ale rozumiecie przesłanie ;)


2 komentarze:

  1. Ten gif to piękno. Ten post to piękno. Awww xD

    OdpowiedzUsuń
  2. [kradną komentarz Arsis] Ten gif to piękno. Ten post to piękno. Awww xD [PT idzie tulać Zosię]

    OdpowiedzUsuń